Przyziemny Ikar VI Maciej Zbigniew Świątek...
Maciej Zbigniew Świątek
Mgnienie
Widzę jej oczy trochę skośne,
wypukłych powiek kształt łagodny
pod brwi klasycznym rzymskim mostem,
gdzie barbarzyńca się rozmodlił.
Niewiele więcej,potok płynie
mijają rzeki nieustannie
i nieuchronnie zapominam,
co kiedyś było tak zwyczajne.
Nikną na ścianach dawne freski,
płowieją barwy niegdyś żywe,
mówię już o niej w czasie przeszłym,
jeżeli mówić chcę prawdziwie.
Tak wokół pustka się pogłębia,
na miejsce wolne chętnych nie ma,
a pocztowego lot gołębia
w czasu zagubił się przestrzeniach.
Lecz ten błysk w oku,jedno mgnienie,
tkwi wciąż głęboko i nie mija,
jak niespokojne ukojenie,
jakby wieczności bliska chwila.
Ten lepszy świat przechodzi obok,
sam wiem,nie nadaję się do niego,
to nawet nie to,że tam schludnie i drogo,
tylko jakoś inaczej zawsze widziałem niebo.
Klasyczne barokowe anioły
spychały mnie w mrok średniowiecza,
nie odradzałem się,pełne kościoły
tylko pustkę mogły mi obiecać.
Tylu w nich było bogów ilu ludzi,
ja nie umiałem odnaleźć swojego,
bezbożnik - mówili - a ja bogów cudzych
mieć nie chciałem w pierwszym szeregu.
Dotknięty obojętnie ustami kamieni
płacę za bluźnierstwa,których nie rozumiem,
królestwa,których szukam, widać są z tej ziemi…
A może właśnie nie ma nie z tej ziemi królestw?
Z dala od piękna
Z dala od piękna, w oczach nie mam siły
zamkniętych rozdziałów nieskończonych pieśni,
nie ślepnę na powaby, co twarz rozpieściły
dotykiem skrzydlatym, aż nazbyt boleśnie.
Nie patrzę już w mroczną jasność doskonałych
marzeń wielkoludów skarlałych od pracy,
i miękkość tak leniwą przezroczystych tkanin,
której prządkom sennym nie umiem wybaczyć.
Odwracam od lśnienia myśl uległą zdradzie,
matowieję w prawdę nagłych odczarowań,
w nieproporcjonalnie równanym układzie
pozostaję szorstką, zsupłaną osnową.
Wciąż na pokuszenie wodzony, odchodzę
w nieprzyjaznych zgrzytów szyderczą ironię
i świat zanurzony w wiecznej niepogodzie,
której częścią jestem doprawdy bezwolnie.
Tropiciel
Wędruję ptasim,lekkoskrzydłym śladem
ponad zielenią trawy tak młodej,
że jej naiwność ma tę odwagę,
która się w niebo wznosi jak ogień.
Tropię odwiecznych marzeń proroków,
cuda niespełnień,ucieczkę światów,
snów łopocący trwożnie niepokój
i niewidzialność samego szlaku.
Słoneczna wolność ma oczy ciche,
pełne mądrości sfinksów królewskich
i porwać umie jak święty wicher
w jeszcze nieznaną,zakrytą przestrzeń.
Zawsze tak blisko skrzydła i światła
jak szczęścia,które mgliste i lekkie,
jestem jak niebo mielący wiatrak
na pył obłoków,tęsknot i westchnień.
Czułość
Czułość jasna,jasna jak miękkie
pochylenie nad tobą,nad twarzą senną,
nad pamięcią lat,które tęsknią
do rozmów cichych,pełnych tajemnic,
ukoiła mnie,jak westchnienie maja
miłości dawnej,wspomnienie wiosny,
która jabłoniami przemijała
w dojrzałość drzew mchem porosłych.
Wsłuchałem się w nią,w przebaczenie
niespełnionych obietnic,w słowa pełne
przyszłości,pod której brzemieniem
ugięły się stoły radośnie weselne.
Nieczęsto bywają takie chwile,
na palcach podchodzę do nowego słońca,
objęła mnie ramionami za szyję
młodość jak córka ojca.
Na moście
Na moście, przez który niepodobna przejść
bez zawrotu świata, aż do nieprzytomnej
ucieczki galaktyk poza wszelki sens,
zapatrzony w wodę stoję nie pozornie.
Mniejszy od nadziei, na przęśle wygiętym
w przestrzeń nieobjętą czasu ramionami,
jestem rzeczywisty jak blade okręty
i statek kosmicznie, bezkreśnie pijany.
W bezwład samobójczej tęsknoty wpatrzony,
wbrew sile ciążenia w dno wbitego nieba,
nie umiem i nie chcę potworom się skłonić,
co cierpliwe leżą po obydwu brzegach.
Zawsze sztuczne światła wieczoru płowieją
w grzywy fal spiętrzone niejasnej poświaty,
i prawdę chcą wyrwać zbyt mądrym kamieniom,
na których wspierają niemądre się światy.
W tajemnicy mostu nie biorę udziału,
jestem przypadkowym, spóźnionym przechodniem
który cieniem tylko dotknął ideału
i bardziej niż zwykle poczuł się samotnie.
Miasto Syren 95
Na kamiennej plaży dopala się lato
jak skóra sennej,leniwej dziewczyny,
której brąz syrenim dźwięczy poematem
o tym mieście,którego burzą się ruiny.
Miasto syren wabiących śpiewem do podziemi,
w labirynty kanałów minotaurów pełne,
w których rwą się nitki pamięci i cieni
więcej jest niż w lasach zieleni płomiennej.
Z woskiem w uszach przechodzą wciąż nowi tułacze,
z kamienia na kamień skaczące motyle,
wypełniają ulice splątane przeznaczeń,
milcząco podobni do siebie i syren.
I tylko pod sklepem przywiązany szczeniak
rwie smycz ze skowytem szaleńczej tęsknoty,
słysząc ten kamienny,głuchy sens milczenia
i w piwnicy lament zawodzące koty.
Miasto promiennych
W oburzonych ruinach miasta,które boli,
można jeszcze znaleźć te promienne twarze
ludzi,którzy chodzą w blasku aureoli,
wciąż oddając czego żądali cesarze.
Życie wciąż ucieka jak z otwartej rany
krew czasu,co w przeszły niezmiennie się zmienia,
lecz uśmiechy matek promiennie - witamy -
mówią patrząc skośnie w nowe pokolenia.
W cieniu tych,po których przepłynęło niebo
kryją się żołnierze i zbroje,i skrzydła
aniołów boskim wiatrem niesionych ku brzegom
wysp szczęśliwych,wprost w statków zatopionych widma.
Gdy cesarz był bogiem,Bóg zszedł między ludzi
i nic oprócz Boga z ludzi nie zostało,
prócz promiennych świętych,w których wiarę budzi
fakt,że wiśnie kwitną jak przedtem na biało.
W stronę nowego Jeruzalem
Ponad oczami jest czas,a ponad czasem
niewielkie miejsce na sen i zmieszane
z dniem ostatecznym krew,niebo i piasek
w pełen nadziei następny poranek.
Kiedy zasypiam z powszedniego chleba
okruchem słodkim w proszalnej modlitwie,
niebieskie ptaki zaczynają śpiewać
i biała lilia ukojeniem kwitnie.
Już mnie nie trwożą brzęk słonecznej tarczy,
jazgot w żelazo okutego tłumu
i łomot butów w nieskończonym marszu
idących równo bohaterskich Hunów.
Naiwne światło sączy się powoli
w wieczność cierpliwą,cichą i łagodną,
gdzie biały anioł kroplami gwiazd poi
zwierzęta dzikie uległe jak obłok.
Bezludne dni
Są dni bezludne bardziej od wysp,
dni czekające na tych Robinsonów,
którzy są w czasie podobni do blizn
po zębach żagli w fale zatopionych.
W oczekiwania wpatrzone horyzont
mijają ciszą i mgłą powszedniości,
sól ust spragnionych psim językiem liżąc,
aż do pustynią wybielonej kości.
Nie czując bólu,który dawno umilkł,
biegną po śladach fałszywych stygmatów
w drwinę słonecznie zachodzącej kuli,
szukając raju straconych zaświatów.
W dni te spoglądam jak w zamknięte oczy,
kogoś kto dawniej otwierał ramiona
i zbawczy chwytam brzeg bezludnej nocy
z pełnym rozpaczy szczęściem Robinsona.
Pochmurni
Warczą chmury postrzępione jak karawany
idące dalej niż wyobrażenia czarnych ptaków,
nad nami warczą - rycerzami pustyni białych
kartek rozrzuconych odciskami piór ulotnego szlaku.
Zamieszkali pielgrzymi ślady stóp Norwida,
ustali w wędrówce,osiedli na mieliznach solą,
wietrzeją jak skały zastygłe lat w piramidach,
skruszeni horyzontów ciasną aureolą.
Nauczyły się chmury psiego warkotu od samolotów i rakiet,
odszczekują się echem gniewnym i nieodpartym
podkulają ogony kundle zmykając co sił w łapie
do łańcuchów bezpiecznych i czarnych dziur gardeł.
Nie pilnujemy już dróg,po bezdrożach nieba
jak wiatr przemykamy bezgłośni i niewidzialni,
mimo warczenia chmur,co się w oczach rozlega
widokiem przyszłych gwiazd i snów polarnych.
Ponad naszymi głowami
Ponad naszymi głowami gwiazdy układają świat
w mozaiki,których nigdy nie zobaczymy,mali
potykamy się tylko o kamyki i szkiełka,ptaki
prosząc o jedno pożyczone spojrzenie z góry.
Tym,którym przypadło wypełnianie przeznaczeń,
kłaniamy się nisko i jeszcze mniejsi tęsknimy
do marzeń o szczytach,na które nie prowadzi
żadna z dróg dostępnych maluczkim i cichym.
A co jest ponad gwiazdami ? Nie sięgają tam
nawet nasze najbliższe światłu myśli,wieczność
dusz wybranych dociera tam wyzwolona z praw
rządzących szczególną teorią względności i snów,
którymi nawet pewniki wtrącamy w nieoznaczoność.
Czy właśnie tam jest Bóg ? Rzadko bywamy w siódmym
niebie,a i tam nie znajdujemy wiele więcej poza
wiarą tak wszechobecną jak cienie zwątpienia.
Uczeni poeci
Einstein wyznaczył granice materialnego świata,
a Heisenberg wzruszył posady tej bryły.Fizycy
niepewni dziś są tej ziemi,cóż mówić o niebie,
cóż mówić o piekle ? Rachunek nieprawdopodobieństwa
zbliża nas do wiary alchemików jak do nieskończoności.
Niezmienne pozostaje to pełne wątpliwości dążenie
do prawdy,doprawdy wielce romantyczne jak na mędrców
szkiełka i oczy.Dialektyczna synteza spełnia się
i zjednoczeni uczeni poeci szukają przeciwników
wśród zapiekłych barbarzyńców przeczących ludziom
i schizofreników upierających się przy swoich dogmatach.
Wielu jeszcze cyklopów zagłusza sens hukiem młotów.
Wychyleni poza zasady całkowicie wymierne patrzymy
w ułamek niedokładności,ten oczywisty,rzeczywisty cud,
pochylamy głowy naszej niewiedzy z nadzieją na świt
świętości jak wszystko co powszednie niedostrzegalnej.
Wśród nowych gwiazd
Wygnanym przez Platona poetom,fizycy odebrali gwiazdy,
bezdomni krążą orbitami niezamieszkanych planet,
lub w hermetycznych skafandrach usiłują wypełnić próżnię
nieporadną ludzkością przywiezioną żelaznymi statkami.
Zaiste,barbarzyńscy są ci pierwsi autorzy kosmicznych
wierszy,a wieki miną nim z bełkotu niemowlęcych kroków
narodzi się Homer i z zamkniętymi oczami poprowadzi nas
przeciw nowym Trojom i łzom nieznanych dzisiaj Priamów.
Kiedy nadejdzie ten moment i achajska horda wtargnie
do rozgwieżdżonego pożarami miasta,powitają ich niemi
profeci przemyceni w brzuchu pegaza,wygnańcy,którzy
kluczem mądrości odrzuconych otworzyli niezdobyte bramy.
My tu jesteśmy - powiedzą chropawo,głosami nienawykłymi
do rozmów,pełnymi nigdy niezrozumianego drżenia,muzyką
pieśni i modlitw niewysłuchanych,ciszą oczekiwania na
zwycięską armię i współczuciem dla ginącego w mroku Ilionu.
Wieczny Odyseusz
Nie bliżej mi dziś do gwiazd,niż wtedy,gdy wyruszałem
znikąd w przestrzeń nieodkrytą,pełną oczekiwań i tęsknot.
Nie bliżej mi dziś do miłości,której każdy kształt był
w istocie jednym,jedynym,jedyną możliwą konkretnością.
Przeklęty w swej tułaczce powielam anabassis Odyseusza
bez nadziei na cierpliwość Penelopy i niewzruszoność Itaki.
Moją radością są nieoczekiwane przybycia i nowe wyspy
jakby dopiero wyrosłe z ciemnych wód mojej własnej niewiedzy.
Tak,byłem pod murami przedwiecznego miasta i przyczyniłem
się do jego zniszczenia,słyszałem jak uchodźcy przysięgali,
że zbudują nowe,wieczne,widziałem jak odchodzili w puszcze
pełne wilczych oczu,patrzących z niedowierzaniem na ludzi.
Wolałbym widzieć szczęśliwsze wydarzenia,ale te nie potrzebują
świadków i ukryte w ramionach zasypiają ukojone tajemnicą.
Nie bliżej mi dziś do niczego czego warto być blisko,
ale nie ustaję w mozolnym dążeniu choćby tylko do nadziei.
Z Kosmosu
Z każdym nowym odkryciem bliżsi końca świata,który jest tuż,
powoli przestajemy wierzyć w kres,co nie przynosi ulgi jakiej
można by się spodziewać po tak wymarzonej przecież nieśmiertelności.
Każdy nowy świat,wkrótce starzeje się,ale nieznane lądy wyrastają
z mgły horyzontów jak nowe pokolenia z niebytu nas samych,szukamy
radości w wędrowaniu,łudząc się,że jesteśmy krok dalej,że ta
właśnie ziemia jest lepsza od tej,którą opuściliśmy,choć oczywiście
to jeszcze nie odzyskany utracony raj,ani też nowe Jeruzalem.
Prawdę mówiąc,nawet naiwności nie jesteśmy pewni i skazani na
wiarę powtarzamy bez końca nieważne ruchy,drobne czynności,błahe
słowa może jednak mające jakieś znaczenie choćby tylko dla nas,
może mające jakiś większy sens.Zawsze zapala się jakaś gwiazda.
Nasza wieczność może być trochę krótsza,nasza nieskończoność
nieco ograniczona,nie zauważymy tego,nasz wymiar ma swoje prawa
nawet wtedy,gdy wykraczamy poza zaklęty krąg prawd nieznanych
dzisiaj,poza wiedzę niedostępną teraźniejszości,poza przyszłość.
Dalej,dalej...
Od ognia do Ameryki,Księżyca podeptanego jak naiwny wiersz,
do galaktyk,których poznanie potrzebuje cierpliwej wieczności
i dalej.Cudotwórcy dla minionych pokoleń i bałwochwalcy dla
nadchodzących wiemy,że nie wiemy znacznie więcej,niż skazany
za deprawację młodzieży mędrzec,skuteczny widać w swej nauce,
wciąż sączący cykutę pokory w umysły gorące od niecierpliwej
żądzy poznania kamienia,kobiety,gwiazdy równie przed jak po
nieznanych.Więcej nie wiemy głupi Sokratesie,my uczniowie
którzy przerośli mistrza.Czyż mogłeś wiedzieć jak wiele można
nie wiedzieć ? Współczesne Ksantypy znacznie złośliwsze od
twojej rzucają nas o ziemię boleśniej,by przywrócić świadomość
twardej rzeczywistości,konieczności tego niskiego trudu,którym
trzeba nakarmić dzieci,opłacić czynsz i zadowolić cesarzy
jak zawsze zachłannych,pozbawionych niekonkretności tęsknot
dzięki,którym powiększają swoje imperia.Otuleni w twój podarty
płaszcz tylko czasem zasypiamy przytuleni do wiatru historii.
Bez powrotu
Gdyby tak wrócić do prostego zakochania się w gwiazdach,blasku
uwodzącym nieprzeniknioną dalą : nomadów i pasterzy,dziewczęta
i poetów klasycznych,romantycznych,sentymentalnych.Do sielanki
tak pozbawionej atomowych wstrząsów jak wiśniowy sad dynastii
Ming.Zasłuchać się w porcelanowe skowronki pełnych mleka dzbanków
i zastygnąć wśród rodzajowej sceny na wazie,obrazie,plafonie.
To już inny świat odkąd zbombardowano Drezno w tak przecież dobrej
wierze.Nie łagodzi ostrzy nawet splątany węzeł polimerów,wciąż
uległy pod mieczem Aleksandra.Epoka żelazna,mimo swego schyłku
trwa jeszcze stalowa i nierdzewna,a najnowsze technologie cyklopów
przedłużają ją tanim kosztem powszechności dóbr,potrzebami pełnego
zatrudnienia,lenistwem myśli i zasobnością złóż.Powrót nie jest
możliwy.Przed nami czas niewidzialnych broni,materialnych duchów
niosących światło,informację,śmierć.Czy będzie to czas niewidzialnych
ptaków i ludzi,może też gwiazd,już teraz tak mało ważnych ? Co
zastąpi tę utraconą niewiedzę i te małe,błyszczące znaki zapytania?